pod powierzchnią kiedy powtórka

Zdjęcia podwodne są trudniejsze do wykonania niż ich odpowiedniki na lądzie z kilku powodów. Po pierwsze, pod powierzchnią wody jest mniej światła. Im głębiej się nurkuje, tym mniej światła przenika. Nawet na stosunkowo płytkich głębokościach około 10 stóp większość czerwonego światła została pochłonięta. Zobacz odcinek w. Pod powierzchnią - odcinek 7. - Bartłomiej Topa. Maćkowi i Oli nadal trudno się porozumieć. Nastolatka nie wraca do domu na noc i nie odbiera od niego telefonu. Maciek bardzo się o nią martwi. Między ojcem a córką dochodzi do kolejnej kłótni…. Nauczyciele oraz uczniowie obchodzą 100-lecie szkoły. Exodus firmy sprawił, że miasto stało się pustkowiem… z wielkim złem wrzącym pod powierzchnią. Kiedy zło zostanie uwolnione, grupa ocalałych musi współpracować, aby odkryć prawdę stojącą za parasolem i przetrwać noc. Jedną z nich była 57-letnia niepełnosprawna kobieta, która przez dłuższy czas znajdowała się pod powierzchnią. Kiedy opiekunowie i pracownicy ośrodka zorientowali się, że jedna osoba przebywa pod wodą, natychmiast ruszyli z pomocą. Wypadek w parku „Farma Iluzji”: Nie żyje niepełnosprawna kobieta Dziedzictwo ODC. 53-54-55-56-57 Powtórka Online – za darmo w Telewizji. Gdzie można objerzeć i gdzie powtórka Online?: Streszczenie oraz powtórkę można szukać na Internecie, Facebook oraz Youtube i CDA ale jest powtórka odc. 53-54-55-56-57 serialu. „Dziedzictwo” można obejrzeć legalnie i za darmo klikając Link poniżej na vod nonton film game of thrones season 6 sub indo indoxxi. Odbicie i rozproszenie światła Światło ulega odbiciu, gdy natrafi na jakąś przeszkodę. Najlepiej odbijają światło gładkie, wypolerowane padania nazywamy kąt między promieniem padającym na powierzchnię odbijającą, a prostą prostopadłą (normalną) do tej odbicia nazywamy kąt między promieniem odbitym od powierzchni odbijającej, a prostą prostopadłą (normalną) do tej odbicia mówi, że kąt padania jest równy kątowi odbicia i promień padający, odbity oraz normalna leżą w jednej światło pada na nierówną, chropowatą powierzchnię, to promienie (zgodnie w prawem odbicia) odbijają się każdy w innym kierunku. Światło ulega wtedy rozproszeniu. Ten materiał został opracowany przez Przeczytanie i zapamiętanie tych informacji ułatwi Ci zdanie klasówki. Pamiętaj korzystanie z naszych opracowań nie zastępuje Twoich obecności w szkole, korzystania z podręczników i rozwiązywania zadań domowych. Alicja Bachleda-Curuś Pod powierzchnią - obsada serialu. Kogo w nim zobaczymy? Nowa produkcja to serial obyczajowy, który wciągnie widzów pod powierzchnię zagadkowych relacji pomiędzy czwórką głównych bohaterów. Pod powierzchnią - obsada serialu może zaskoczyć! Kogo w nim zobaczymy? Pod powierzchnią opowiadać będzie o mrocznych tajemnicach, jakie kryją się za zamkniętymi drzwiami naszych domów. O kłamstwach, za które trzeba zapłacić najwyższą cenę i o grzechach, które niszczą nas samych. To próba odpowiedzi na pytanie, jak dobrze znamy tych, których kochamy najbardziej? Pod powierzchnią - 5 faktów o serialu, które cię zaskoczą Pod powierzchnią - obsada serialu TVN TVN wzmacnia serialową propozycję jesiennej oferty stacji. Drugą nowością po kryminalnym serialu „Pułapka” będzie serial obyczajowy „Pod powierzchnią”. Główne role zagrają Bartłomiej Topa, Łukasz Simlat oraz debiutująca Maria Kowalska. Alicja Bachleda-Curuś, która miała być jedną z gwiazd serialu, w ostatniej chwili zrezygnowała z powodów osobistych. Poinformowała o tym na swoim porfilu na FB. Za kamerą 8-odcinkowej produkcji stanie reżyser filmowy Borys Lankosz, laureat wielu nagród, w tym Złotych Lwów na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Serial „Pod powierzchnią” jest kolejnym autorskim projektem stacji TVN, od początku rozwijanym przez Zespół Produkcji Fabularnej, który nadzoruje Marta Grela-Gorostiza. Główną scenarzystką serialu jest Kaśka Śliwińska-Kłosowicz. Zdjęcia do produkcji rozpoczną się w lipcu i potrwają do października, a realizowane będą w Warszawie oraz w Płocku, w którym to osadzona została fabuła. Kierownikiem produkcji serialu „Pod powierzchnią” jest Krzysztof Łojan, a producentem - Karolina Izert. Pod powierzchnią - aktorzy Jeśli nie Alicja Bachleda-Curuś, to kto? Głównym motywem serialu ma być kochające się małżeństwo. W końcu wyjdzie na jaw, że zakochani skrywają pewną tajemnicę. Mężem głównej bohaterki jest Bartłomiej Topa. A kolejną główną rolę, jego żonę, ostatecznie zagra Magdalena Boczarska. Premiera serialu na antenie TVN w niedzielę, 21 października o 21:30! Pod powierzchnią - kto jest kim? Czwrórka głównych bohaterów: Magdalena Boczarska jako Marta Gajewska Bartłomiej Topa jako Bartek Gajewski Łukasz Simlat jako Maciej Kostrzewa Maria Kowalska jako Ola Kostrzewa WiadomościPowrót do listy wtorek, 4 grudnia 2018 "Pod powierzchnią" Mamy specjalną niespodziankę dla fanów serialu "Pod powierzchnią"! Przegapiliście wszystkie odcinki? Nic straconego! Już od środy, o godzinie 20:00, będziecie mogli zobaczyć na antenie TVN7 wszystkie odcinków serialu!Namiętności, których nie potrafimy okiełznać. Tajemnice kryjące się za zamkniętymi drzwiami naszych domów. Kłamstwa, które niszczą nas samych. Nowy serial obyczajowy „Pod powierzchnią” to próba odpowiedzi na pytanie, jak dobrze znamy tych, których kochamy. „Pod powierzchnią” to opowieść o czwórce bohaterów. Każdy z nich zmaga się ze swoimi problemami, lękami czy powierzchnią: Aleksandra KostrzewaPod powierzchnią: Bartłomiej TopaPod powierzchnią: Magdalena BoczarskaPod powierzchnią: Łukasz Simlat Komentarze (1)pokaż wszystkie komentarzeukryj najgorzej ocenianepokaż wszystkie komentarzePomoc | Zasady forumPublikowane komentarze sa prywatnymi opiniami użytkowników portalu. TVN nie ponosi odpowiedzialności za treść artykuł:11 lutego: Opętany Historia pierwszego załogowego lotu na Księżyc nie wykreowała głównego bohatera skrojonego na hollywoodzką miarę Neil Armstrong, dowódca wyprawy, był chłodnym i opanowanym profesjonalistą, który nie nadawał się na gwiazdę popkultury Najnowsze filmy dokumentalne na temat misji Apollo 11 pokazują ją jako wielki zbiorowy wysiłek Szczególnie imponuje tegoroczny "Apollo 11", na potrzeby którego zdigitalizowano tysiące godzin niepublikowanych dotąd materiałów NASA Zacznijmy od fabuły najnowszej To jest film spektakularny, ale nie efekciarski. Gdyby ktoś 20 lat temu powiedział, że tuż przed 50. rocznicą lądowania człowieka na Księżycu Hollywod "ogra" ten temat filmem takim jak "Pierwszy człowiek", pewnie popukalibyśmy się w czoło. Bohatera jest tutaj niewiele, mitu jeszcze mniej – monumentalność misji Apollo 11 dociera do nas właściwie dopiero pod koniec filmu. Obowiązkowych, wydawałoby się, ujęć z amerykańską flagą umieszczoną na powierzchni Księżyca reżyser widzom oszczędził, co zresztą w Stanach ściągnęło mu gromy na głowę. Damien Chazelle niejako "odziedziczył" zarys scenariusza po Clincie Eastwoodzie i pod jego batutą opowieść o misji Apollo 11 stała się właściwie opowieścią o izolacji głównego bohatera – rodzinna tragedia ją wyjaśnia, ale tylko częściowo. Armstrong (Ryan Gosling) od ludzi jest oddzielony grubą szybą – dosłowną lub metaforyczną. Widać to choćby w scenie słynnej konferencji prasowej załogi Apollo 11, która odbyła się dwa tygodnie przed startem. Dowódca wyprawy jest chłodny, nieefekciarski, wręcz nudny. Trudno zgadnąć, co myśli i czuje. W domu jest jeszcze gorzej. Żona (świetna Claire Foy) przed lotem na Księżyc każe mu porozmawiać z synami; pyta go, jakie jest prawdopodobieństwo, że nie wróci. "Nie podawaj mi pieprzonych liczb!" – krzyczy. Nie wiadomo, które z nich jest tu bardziej bezradne. Jeśli historia pierwszego lotu na Księżyc stworzyła bohatera, to nie takiego, który byłby skrojony na hollywoodzką miarę. "Pierwszy Człowiek" świetnie pokazuje, jak wątła jest lina, po której przechodzi się do historii. Wszystko tu jest wielkim eksperymentem, potężne maszyny są zarazem niezwykle kruche, trzeszczą jakby miały się lada moment rozlecieć. Tragedię od triumfu dzieli parędziesiąt litrów paliwa albo te parę sekund, które jeszcze może wytrzymać człowiek bez utraty przytomności. "Apollo 13" czyli tylko awaria jest ciekawa "Apollo 13": kadr z filmu W jednej z pierwszych scen "Apollo 13" Jim Lovell (Tom Hanks) śledzi telewizyjną transmisję z księżycowego spaceru Armstronga i Aldrina. Załoga Lovella ma być jedną z następnych na Księżycu. Padnie jednak słynna fraza: "Houston, mamy problem" (przytaczana zresztą nieco błędnie, bo w oryginale Jack Swigert powiedział: "Mieliśmy tu problem" – co przez moment sugerowało, że była to drobna awaria i że ją usunięto). Misja zamieni się w próbę ocalenia astronautów. Reżyser "Apollo 13" Ron Howard do dziś mówi, że to jego ulubiony film. Uparł się, że nie będzie korzystać z archiwaliów i na potrzeby filmu zbudowano po dwie repliki modułów dowodzenia i modułów księżycowych. NASA pomogła, użyczając do zdjęć samolotu KC-135, którego używano do treningu astronautów – nurkowanie pozwalało na dwadzieścia kilka sekund osiągnąć stan bliski nieważkości. Zbudowano też od zera w Houston dokładną kopię centrum kontroli lotów – jedno pomieszczenie znajdowało się pod drugim, któregoś razu jeden z pracowników NASA przychodząc do pracy pomylił piętra. Scenariusz "Apollo 13" oparto na książce Jima Lovella "Lost Moon". Były w tej historii epizody tak filmowe, że aż trudno było uwierzyć w ich prawdziwość – jak choćby obrączka zgubiona przez żonę Lovella czy historia pilota Kena Mattingly, który w ostatniej chwili został odsunięty od misji Apollo 13, a po awarii odegrał olbrzymią rolę w ściągnięciu kolegów całych i zdrowych na Ziemię. Film zdobył dwa Oscary i mnóstwo innych nagród. Oglądany po blisko ćwierćwieczu nie traci wiele ze swoich zalet. Ciekawostka: Tom Hanks po raz drugi w krótkim czasie (poprzedni był "Forrest Gump") zdmuchnął Johnowi Travolcie sprzed nosa główną rolę w hicie. Jest i przewrotny znak czasów: "Apollo 13" przypomina, jak szybko podróż na Księżyc spowszedniała opinii publicznej – misją Lovella i kolegów mało kto się tu interesuje, media "wyruszają na żer" dopiero na wieść o awarii. Farbowany piasek i product placement Foto: Materiały prasowe "2001: Odyseja kosmiczna": kadr z filmu "2001: Odysei Kosmicznej" nie można w tym zestawieniu zignorować z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy: to ostatni film zahaczający o tę tematykę, który nakręcono przed rzeczywistym lądowaniem na Księżycu (lot Apollo 11 odbył się 15 miesięcy po premierze "Odysei"). Mamy tu więc próbkę najświeższej w tamtym czasie filmowej wizji obecności człowieka na Srebrnym Globie. W technicznym sensie zdaje się ona bardzo z dzisiejszej perspektywy optymistyczna: baza księżycowa Clavius, obszerne wnętrza, stosunkowo wygodne podróże po powierzchni Księżyca (w filmie za księżycowy pył robi kilku ton przepłukanego i farbowanego piasku) itp. Dodajmy ciekawostkę z dziedziny pionierskiego product placement: widzimy logo linii lotniczych Pan Am, które w tamtym czasie prowadziły listy oczekujących na komercyjny lot na Księżyc. W opowiadaniu Arthura C. Clarke’a "The Sentinel", które było punktem wyjścia do filmu, odnalezienie Monolitu na Księżycu stanowi kulminację – mogło być tak i na ekranie, ale Kubrick zdecydował o innym ułożeniu filmowych klocków. Miarą dbałości o detal było np. to, co przeszkadzało jednemu z krytyków: lakoniczny, quasi-wojskowy język, jakim porozumiewali się astronauci – krytyk zmienił zdanie, gdy posłuchał potem prawdziwych rozmów uczestników misji Apollo 11. Wszystko już o tym genialnym filmie napisano, powtarzać nie ma potrzeby – poprzestańmy na drugim istotnym kontekście, który podsuwają nam tutaj "Odyseja" i Kubrick. Kubrick i teorie spiskowe Foto: Materiały prasowe "2001 Odyseja Kosmiczna" - kadr z filmu Mniej więcej w połowie lat 70. zaczęła wzbierać fala teorii spiskowych, które "dowodziły", że lądowanie Neila Armstronga i Buzza Aldrina na Księżycu zostało sfingowane – już to całkowicie (tj. w ogóle do niego nie doszło), już to w części (nagrania audio i wideo z powierzchni Księżyca, które poznała opinia publiczna, w rzeczywistości powstały gdzie indziej i kiedy indziej). Podnoszono tego rodzaju zarzuty w odniesieniu nie tylko do misji Apollo 11, ale i do pozostałych misji tego programu. Na poziomie społeczno-politycznym te teorie nie wzięły się znikąd – było to echo nieufności Amerykanów do własnych władz w epoce powietnamskiej traumy i Watergate. Na poziomie popkultury – swoje "dołożył do pieca" film s-f Petera Hyamsa "Koziorożec Jeden" (1977), który opisywał historię upozorowanej wyprawy na Marsa. I tu dochodzimy do Kubricka. NASA miała się do niego zgłosić, kiedy był na etapie postprodukcji "Odysei", by wykorzystał swoje doświadczenia i scenografię do "nakręcenia" trzech pierwszych lądowań na Księżycu. Po co? Bo wysłanie prawdziwych astronautów w taką podróż miało się okazać niemożliwe, a przecież przed ZSRR trzeba było w zimnowojennych realiach prężyć muskuły… Zabawna jest regularność, z jaką te teorie (z udziałem Kubricka lub bez) powracają na poważnie co parę lat. Reżyser miał przemycić do "Lśnienia" swoje wyrzuty sumienia związane z tą mistyfikacją (vide: film dokumentalny "237"). W 2001 pseudodokument "Czy lądowaliśmy na Księżycu?" wyemitowano (znamienne) w telewizji Fox News. W 2015 r. zrobiło się głośno o filmie, na którym aktor ucharakteryzowany na Kubricka „przyznawał”, że brał w "tym wszystkim" udział. Oczywiście część tego szumu to były wyłącznie żarty – takie jak utrzymany w konwencji mockument film "Dark Side of the Moon", którego twórcy manipulowali dla efektu wypowiedziami prawdziwych postaci. (W erze powszechności fake newsa śmiech z tego rodzaju satyry może ugrzęznąć w gardle). Na nazwiska tych, którzy te teorie spiskowe traktują na poważnie i przekuwają w filmy (a jest ich sporo), spuśćmy zasłonę litościwego milczenia. Tak czy inaczej przypomnijmy, że gdyby Kubrick "reżyserował" Armstrongowi i Aldrinowi spacer księżycowy na miarę "Odysei", to poruszaliby się tak jak w filmie, tzn. bardziej "ziemsko" – przyciąganie mamy tu sześciokrotnie większe niż na Księżycu. Na prawdziwych nagraniach z misji Apollo 11 akurat to widać. Sam(?) na Księżycu Foto: Materiały prasowe "Moon": kadr z filmu Trzeba przypomnieć "Moon", nakręcony przed dekadą przez Duncana Jonesa - to syn Davida Bowie. Jones wcześniej kręcił tylko reklamówki, "Moon" był jego debiutem fabularnym. Mamy tu Sama, pracownika księżycowej kopalni helu-3 – surowca, który pozwala wytwarzać energię na Ziemi. Kombinat jest niemal w pełni zautomatyzowany, za jedynego "towarzysza" Sam ma robota GERTY (nawiązanie do "Odysei" aż nadto wyraźne), mówiącego głosem Kevina Spacey. Sam tęskni za żoną – jego trzyletni kontrakt właśnie dobiega końca. Ale bohater zaczyna mieć przywidzenia. Doprowadza do wypadku, po którym znajduje swojego sobowtóra... Jones napisał scenariusz właściwie specjalnie dla Sama Rockwella. Inspirował się, jak twierdził, "Obcym", "Niemym wyścigiem" czy "Odległym lądem". Skromny "Moon", nakręcony za parę milionów dolarów, erudycyjnie pogrywa sobie z historią gatunku. Księżycowe otoczenie było Jonesowi potrzebne, by – jak mówił - przerzucić wiarygodny pomost między "science" a "fiction". "Księżyc wygląda jak gliniana kula wyłaniająca się z czerni. Byliśmy tam, a jednocześnie niemal nic o nim nie wiemy" – mówił Jones. "Moon" zdobył nominację do Nagrody BAFTA. "Rolling Stone" napisał, że to jeden z 40 najlepszych filmów sci-fi we tym stuleciu. Kompendium, wyścig i bohater Dorzućmy do tego zestawienia jeszcze dokumenty – starszy i nowsze. Kompendium wiedzy o pionierskim locie na Księżyc stanowi "Apollo 11: Men on the Moon" (2003) – trzy płyty DVD, w sumie to jakieś 10 godzin materiałów. Możemy tu zobaczyć np. start rakiety Saturn V z kilkunastu ujęć, a także inne epizody misji z różnymi ścieżkami dźwiękowymi, choćby wideo przedstawiające powrót modułu dowodzenia do ziemskiej atmosfery – widzimy tylko ognisty punkcik na ciemnym niebie. Są i materiały dodatkowe: wywiady przeprowadzane z astronautami przed startem i po lądowaniu czy szczegóły konstrukcji poszczególnych modułów i samej rakiety nośnej. To wszystko jednak źródła dość "statyczne" – znacznie bardziej atrakcyjne wydają się nowsze produkcje. Warto polecić tegoroczny film National Geographic "Apollo: Back to the Moon" – to kronika całego programu Apollo, na którą składają się rozmowy z astronautami, historykami, inżynierami i personelem naziemnym. W tle powraca tu co jakiś czas wątek nieustannego przekonywania często sceptycznych amerykańskich podatników, że rząd powinien ciągle angażować w program kosmiczny astronomiczne nomen omen środki. Ciekawą próbą jest też świeży "Eight Days to the Moon and Back" (BBC) – dokument momentami fabularyzowany, pokazujący wyprawę Apollo 11 głównie z perspektywy samych astronautów. Foto: Materiały prasowe "Eight Days to the Moon and Back": kadr z filmu Świetnym dokumentem biograficznym jest "Neil Armstrong: First Man on the Moon" (BBC), który ukazał się w roku śmierci „pierwszego człowieka” (2012). Warto sobie ten film zestawić zarówno z obrazem Chazelle’a, jak i książkową biografią Armstronga autorstwa Jamesa Hansena. To portret człowieka zagadkowego i skrytego. Ważną obserwację czyni tu jeden z jego krewnych: Armstrong do powrotu z Księżyca odgrywał rolę, do której nadawał się jak mało kto – a potem próbowano go obsadzić w roli gwiazdora, do której mało kto mniej niż on się nadawał. Doskonały jest "Chasing the Moon" (sieć PBS) – ze znakiem jakości liczącej ponad 30 lat serii "American Experience". To kronika całego wyścigu kosmicznego, która pozwala zobaczyć załogowy lot na Księżyc jako kolejny epizod tej historii, momentami również z radzieckiego punktu widzenia. Są tu rozmowy z żonami astronautów, są też porażki i tragiczne lekcje programu lotów na Księżyc – jak pożar, w którym zginęła załoga Apollo 1. Wreszcie: wybrzmiewa mało spektakularne bohaterstwo uczestników misji Apollo 11, którzy – ku zdziwieniu współczesnych – miewali o niej zgoła niewiele do powiedzenia. "Oczekiwano od nas filozoficznych refleksji na temat tej misji. Ale poetów i filozofów by na Księżyc nie wysłano, bo nie umieliby tam dolecieć ani wrócić" – zmagał się z tym paradoksem Buzz Aldrin. Tysiące godzin nagrań i haust świeżego powietrza To, co najlepsze, warto zostawić na koniec. Bazę dla tegorocznego "Apollo 11" było 11 tys. godzin nagrań audio i kilkaset godzin wideo z archiwów NASA – dotąd nieskatalogowanych, niepublikowanych, rozsianych na różnego rodzaju taśmach. Digitalizacja tych zbiorów była olbrzymim zbiorowym przedsięwzięciem. Poza paroma animacjami cały materiał pokazany w tym filmie pochodzi z epoki – efekt, jaki osiągnął reżyser Todd Douglas Miller, jest momentami oszałamiający. Czy chodzi o ujęcia Amerykanów, którzy zjechali na Florydę obserwować start Apollo 11, czy o obrazy transportu rakiety nośnej na stanowisko startu – wszystko to po prostu pięknie wygląda. Do historii z pozoru wielokrotnie już opisanej Miller zdołał jakimś cudem przemycić suspens. Trochę powietrza z powagi sytuacji upuszczają drobne żarciki astronautów, za to najsztywniej wypada telefoniczne przemówienie prezydenta Nixona. Jeśli zaś chodzi o wymowę – "Apollo 11" to pochwała zbiorowego wysiłku, współpracy drobnych trybików, z których żaden nie może zawieść. "Widzicie tylko nas trzech, ale to jak peryskop okrętu podwodnego. Pod powierzchnią kryje się praca tysięcy ludzi" – opowiadał Armstrong, dziękując wszystkim uczestnikom programu po lądowaniu na Księżycu. Wysiłek tych ludzi na ekranie widać nie mniej niż odtwórców głównych ról. Nie mniej podoba mi się "The Day We Walked on the Moon" (2018, Smithsonian/ITV). Dobór „gadających głów” jest tutaj nieoczywisty i tak samo nieoczywiste jest to, co mówią. Pojawia się tu np. Brian May – tak, ten sam legendarny gitarzysta Queen, który jest także doktorem astrofizyki. Synowie Neila Armstronga opowiadają z kolei, jak odczuwali podmuch przy starcie rakiety Saturn V. Entuzjazm jest skontrowany obrazkami ze społecznego tła jak najdalszego od idylli: demonstracje antywojenne, Wietnam, zamieszki w amerykańskich miastach, zamachy na Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego… Ale ten dokument przypomina też zbiorowe poczucie uczestnictwa w czymś wyjątkowym, trudnym do uwierzenia. Widzimy wzruszonego Waltera Cronkite’a, a zaraz ktoś inny przyznaje: "Lot na Księżyc był wtedy jak haust świeżego powietrza, którym mogliśmy oddychać wszyscy razem". Przyjaciel mój już od kilku lat jeździ na sumy do Włoch na rzekę Pad. Mówił, że nie miał tam szczęścia do dużych ryb, chociaż wiele o nich słyszał. Jego największy sum miał półtora metra, ale widział, jak inni łowili sztuki mające ponad dwa metry. W tym roku znów się tam wybierał i zaprosił mnie na wspólny wyjazd. Grzechem byłoby nie skorzystać. Szybko zorganizowaliśmy ekipę, żeby pojechać jednym samochodem, za którym ciągnęliśmy łódkę. W połowie kwietnia zjawiliśmy się nad Padem w miasteczku Ficarolo. Na dzień dobry kupiliśmy licencje. Za trzy miesięczne pozwolenia na łowienie w Padzie trzeba było zapłacić 46 euro. Zakwaterowaliśmy się na dzikim biwaku. Specjalnych wygód nie było, ale biwak znajdował się tuż nad wodą i nic nie kosztował. Kiedy urządzaliśmy obóz, zjawili się karabinierzy, czyli włoscy policjanci. Najpierw sprawdzili pozwolenia na wędkowanie, potem spytali, czy jesteśmy Węgrami. Kiedy usłyszeli, że przyjechaliśmy z Polski, to się uśmiechnęli. Oznajmili nam, że Polacy są nad Padem lubiani, bo przestrzegają miejscowych zwyczajów i nie zabierają dużych sumów. Zabierania dużych ryb nikt wprawdzie nie zakazuje, ale jest to niemile widziane. Na obiad lub kolację wystarczy sum krótszy niż metr, większe niech wracają do wody. Węgrzy zabierają wszystkie złowione ryby, dlatego są skrupulatnie sprawdzani. Karabinierzy tylko szukają okazji, żeby się do nich przyczepić. Na przykład nie pozwalają im biwakować na dziko i wysyłają ich na płatne kempingi. Z karabinierami lepiej nie zadzierać, bo nad rzeką są codziennie i częstymi kontrolami potrafią uprzykrzyć życie. Ale jeżeli kogoś znają z dobrej strony, to nie przeszkadzają w łowieniu, tylko z daleka pozdrawiają. Pierwsze dni to był dla mnie szok. Nad Pad przyjechałem łowić duże sumy, lecz spodziewałem się także innych drapieżników. Tymczasem przez prawie trzy dni nie złowiliśmy żadnej ryby i nie mieliśmy ani jednego brania. Tragiczny to wynik, bo sześć osób łowiło po 10 godzin dziennie z krótką przerwą na obiad. Jedyną naszą zdobyczą był półmetrowy cefal, który zaczepił się za bok. Jest podobny do naszego klenia, ale smaczniejszy, więc wzięliśmy go na patelnię. W ciągu pierwszego dnia, była to niedziela, łowiliśmy tylko na spining. Echosondą szukaliśmy dołów z rybami. Znajdowaliśmy je i było widać, że wśród wielu ryb są również duże. Sumiennie obrabialiśmy te doły i to różnymi przynętami, ale podczas całodziennej orki żaden z nas nie miał nawet puknięcia. Wieczorem, na naradzie, zdecydowaliśmy się na troling, bo ta metoda pozwala szybko spenetrować duży obszar i znaleźć żerujące ryby. W poniedziałek obławialiśmy różne łowiska: rynny, głębokie doły, płytsze blaty, spady przy brzegach i leżące w wodzie drzewa. Używaliśmy różnych przynęt, żeby łowić przy dnie, w toni i pod powierzchnią. Gdy na sondzie zobaczyliśmy dużą rybę, to zawracaliśmy łódkę i przepływaliśmy nad nią kilka razy. Napracowaliśmy się solidnie, ale wyniki były takie jak dzień wcześniej, czyli zerowe. A miało być tak pięknie!Humory poprawiły nam się we wtorek po południu, kiedy zobaczyliśmy pierwszego włoskiego suma. Na wobler Rapala DT złowili go koledzy z drugiej łodzi. Miał 197 cm długości i ważył 70-80 kg. Nazajutrz, po czterech dniach łowienia, w końcu i my mamy pierwsze branie, na wyjściu z głębokiego ośmiometrowego dołu na czterometrowy blat. Arkadiusz Gajewski, kompan na tej wyprawie (drugim był mój ojciec), łowił głęboko schodzącym woblerem Robinson GoodFish Diver. Arek właśnie wyciągał woblera do powierzchni (nie chciał, żeby uderzył w dno, bo wcześniej w takiej sytuacji w innych woblerach połamały się stery), kiedy nagle on się zatrzymał w toni. Wyglądało to na zaczep, ale po kilku sekundach ryba ruszyła. Na pewno był to duży sum, bo na początku robił co chciał i nie dał się dociągnąć do łódki. Niestety, spiął się już po kilkuminutowym holu. W czwartek mieliśmy więcej szczęścia. Branie nastąpiło w rynnie o głębokości około pięciu metrów. Po zacięciu mój kolega powiedział, że to mała sztuka, bo idzie do łodzi. Ostrzegłem go, żeby uważał. Parę sumów w życiu złowiłem i wiem, że często stosują takie sztuczki. Dopiero kilkanaście metrów od łódki sum zaczął walczyć. Przez cały czas trzymał się przy dnie i nie dawał się od niego oderwać. Pierwszy raz pokazał się po dziesięciu minutach, a po dwudziestu dał się podholować do burty. Klepnąłem go w łeb, żeby sprawdzić, czy jest gotowy do podebrania. Miał jeszcze siłę. Wystraszył się i uciekł w głębinę. Ale był już zmęczony, więc po chwili znów znalazł się przy łodzi. Powtórka z rozrywki, czyli blaszka w łepetynkę i odjazd na kilkanaście metrów. Kiedy przestał reagować na uderzenia, ręką w rękawiczce chwyciłem go za żuchwę. Podniosłem go, a w zasadzie wciągnąłem łeb do łodzi, reszta ciała sama się do niej wśliznęła. Na pobliskiej plaży zmierzyliśmy swoją zdobycz. Sum miał 185 cm długości i był bardzo gruby, mógł ważyć około 60 kg. Zrobiliśmy sobie z nim serię zdjęć. Na początku baliśmy się go trzymać w rękach, ale był tak zmęczony, że się nie ruszał i znakomicie pozował. Potem wrócił do rzeki. Poruszaliśmy nim przez 2-3 minuty, żeby woda omywała mu skrzela. Kiedy nabrał sił, machnął na pożegnanie ogonem i dnia mieliśmy kolejnego suma. Zaciął go Arek. Branie nastąpiło w głębokiej na osiem metrów rynnie, niedaleko leżących w wodzie drzew. Sum zaatakował woblera, który szedł 2-3 metry nad dnem. Wcześniej na echosondzie zobaczyłem dużą rybę i ostrzegłem kolegów, że za chwilę można się spodziewać brania. Uderzenie było potężne. Kij wygiął się w pałąk, a potem nastąpił długi odjazd. Co do gatunku i rozmiarów zaciętej ryby nie było wątpliwości. Skierowałem łódź na środek rzeki i odciągnąłem suma od zaczepów. Ten także chodził przy dnie i nie dawał się podciągnąć do góry. Walczył trzymając się środka rzeki, nie uciekał w zaczepy. Pierwszy raz pokazał się po dwudziestu minutach, na drugie wyjście czekaliśmy ponad kwadrans. Od razu było widać, że od wczorajszego jest dużo większy. Stawiał znacznie mocniejszy opór. Przy wędce zmienialiśmy się co kilka minut, jedna osoba chyba by tego nie wytrzymała. Hol trwał ponad godzinę. Kiedy zmęczony sum wyłożył się przy burcie, podebraliśmy go we dwójkę. Naszą walkę z rybą obserwowali z brzegu karabinierzy. Kiedy sum znalazł się w łódce, zapytali, co zamierzamy z nim zrobić. Popłynęliśmy na najbliższą plażę, akurat przebywali tam Hiszpanie, i zrobiliśmy serię pamiątkowych zdjęć. Sum miał 216 cm długości, jego wagę karabinierzy ocenili na 80-90 kg. Stracił znacznie więcej sił niż jego poprzednik i dochodził do siebie przez kilkanaście minut. Na pożegnanie złapał mnie za rękę, pokaleczył i odpłynął. Jestem testerem sprzętu w firmie Robinson, pomagam projektować wędziska spiningowe. Wyprawę na sumy potraktowałem jako sprawdzian wytrzymałości sprzętu. Ryby miały być duże, więc na Pad zabrałem sprzęt morski: wędziska o długości 2,7 m Xenon Sea Wolf z wklejoną szklaną szczytówką i masie wyrzutowej 50-180 g, kołowrotki Gamer, plecionkę o wytrzymałości 50 kg. Sprzęt sprawdził się rewelacyjnie, bez problemu wytrzymał siłowy hol dwóch sumów ważących po kilkadziesiąt kilogramów. Wszystkie brania mieliśmy na woblery Robinson GoodFish o nazwie Diver, podobne do Rapali DT. Divery to woblery tonące, długie na 7,5 cm, ważą 20 g. Najlepsze ubarwienie to zielony grzbiet i żółte boki z ciemnymi paskami. Podczas trolingowania schodziły od trzech do siedmiu metrów w zależności od tego, na jak długiej lince były wypuszczane. Egzemplarze kupione w sklepie zaopatrzyłem w mocniejsze kółka łącznikowe i kotwice. Na początku nie miałem do nich zaufania, bo druciane oczko do wiązania linki jest zatopione tylko w plastykowym sterze. Bałem się, że podczas holu ryby ważącej kilkadziesiąt kilogramów ster trzaśnie lub wyrwie się z korpusu. Moje obawy rozwiały się po złowieniu pierwszego dużego koniec trochę o kosztach. Tygodniowy wyjazd na Pad, bez jedzenia, kosztował mnie, z licencją, osiemset złotych, czyli kilka razy mniej niż wyprawa z biurem podróży. Już myślę o następnym wyjeździe. Tomasz Kurnik, Kędzierzyn-Koźle

pod powierzchnią kiedy powtórka